Śmiało można powiedzieć, że człowiekiem z pasją, która uratowała mu życie, a także uratowała je innym jest od jakiegoś czasu Robert Świrgoń. To nazwisko zapewne wielu osobom jest nieznane. Znane jest natomiast w określonych kręgach. Jego pierwsze spotkanie ze Świnoujściem to przed dwudziestu laty czynna służba wojskowa w Komendzie Portu. Tu poznał swoją żonę i został. Dziś kieruje Stowarzyszeniem Trzeźwościowym „Hol” im. Jerzego Dąbrowskiego.
Wyspiarz niebieski: Pana pasja to praca na rzecz ruchu trzeźwościowego. Dlaczego właśnie to zaważyło na wszystkim czego pan w życiu dotyka.
Robert Świrgoń: Moja historia związana z ruchem trzeźwościowym sięga 2000 r. To była historia poniekąd z przymusu, ponieważ deklaruję się jako osoba uzależniona. Z tą identyfikacją nie mam żadnych problemów. Można powiedzieć, że nawet tym się szczycę. Niektórych może to dziwić. Spotkanie z niesamowitym człowiekiem, jakim był Jurek Dobrowolski zaważyło na moim dalszym życiu. To on mnie zaraził niesamowitą pasją, emocjonalnym podejściem do tego zagadnienia. Jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że w moim przypadku, poniekąd, ten początek był koniecznością. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, jak negatywny wpływ na niektóre osoby, na mnie również, miał alkohol. Na początku nie było to kwestią wyboru. Natomiast pozostanie w tym ruchu i kontynuowanie tego dzieła, które rozpoczął Jurek Dobrowolski to już było kwestią wyboru. Muszę powiedzieć, że w moim przypadku dawało mi to niesamowitą satysfakcję, głównie z powodu ludzi, których spotykam wykonując to zajęcie. Obserwując, jakie przemiany w nich zachodzą, dochodzę do wniosku, że jest to niesamowite z punktu czysto ludzkiego. Moja pasja, jeśli chodzi o ruch abstynencki, daje mi ogromne profity związane z kontaktami z tymi ludźmi, z obserwowania jak się zmieniają. Niekoniecznie na lepsze. Stają się bardziej autentyczni, ludzcy. Niejednokrotnie wydobywają się z bardzo głębokiego dna.
W.n.: W tej chwili kieruje pan społecznym ruchem trzeźwościowym w Świnoujściu.
R.Ś.: Tak. Od trzech lat prowadzę Klub Abstynenta, prezesuję także Stowarzyszeniu Trzeźwościowemu „Hol”. Jest to praca prozaiczna. Wiąże się to z prowadzeniem różnych prac księgowych, rozliczeniowych. To może jest moją mniejszą pasją. Natomiast cały czas kontaktujemy się, jeśli chodzi o ruch abstynencki, z organizacjami w innych miastach. Dla nas ogromną rolę odgrywa w tych kontaktach internet. Powstaje cała masa grup internetowych. Ci ludzie, zwłaszcza w początkowym okresie, potrzebują pomocy przez całą dobę.
W.n.: Czy ta pasja działalności społecznej zajmuje Panu dużo czasu?
R.Ś.: Z początku cały byłem pochłonięty tym ruchem. Jak podjąłem abstynencję, miałem dużo czasu do zagospodarowania. Ukierunkowałem to właśnie w tę stronę, zresztą z ogromną satysfakcją. W dniu dzisiejszy zajmuje mi to trochę mniej czasu. W ruchu jestem osiem lat. Część swoich obowiązków staram się przekazywać osobom z krótszą abstynencją. Zauważyłem, że społeczny charakter naszej pracy daje pewien luz, jeżeli chodzi o przekazywanie obowiązków. Nikt się nie trzyma tych stanowisk kurczowo. Dobre jest to dla tych ludzi, którzy w zasadzie są wyłączeni z życia społecznego i powoli w to życie się wdrażają, czy pomagając w klubie, czy w stowarzyszeniu jako członkowie zarządu. Zaczynają się angażować w to życie społeczne od podstaw, od początku swojego procesu trzeźwienia.
W.n.: Ma pan rodzinę. Jak ona reaguje na to, że większość dnia spędza pan poza domem?
R.Ś.: Na samym początku, kiedy abstynentem nie byłem, nie było mnie również w domu. Prowadziłem inny tryb życia. Interesowały mnie rozrywki. W momencie, kiedy zająłem się tą działalnością dwadzieścia godzin na dobę, nie było mnie w domu, ale przychodziłem trzeźwy. Żona była z tego zadowolona. Na szczęści dzieci nie pamiętają tego okresu. Pamiętają ten lepszy okres i akceptują to. Z początku żona nie zainteresowała się moją abstynencją ani aktywnie nie brała udziału w pracach, którym się poświęciłem. Z czasem, odzyskując wiarę w to, co robię, że to jest stabilne, że ma trwałe podstawy, przystąpiła również do stowarzyszenia. Zaczęła mi pomagać. Był okres, że robiła to bardzo aktywnie. Na pewno scaliło to naszą rodzinę.
W.n.: Czy to co pan robi nie przeszkadza w pracy zawodowej?
R.Ś.: Wręcz przeciwnie. W dużej mierze pomaga mi to w pracy zawodowej. Praca na terenie „Relaksu”, bo tam pracuję od 12 lat, jest pracą z osobami, które przyjeżdżają tu wypoczywać. Stwarzała mnóstwo pokus w okresie, kiedy nie utrzymywałem abstynencji. Wtedy miałem dużo więcej problemów. Więcej było propozycji. Na dzień dzisiejszy nie mam tego problemu i wydaje mi się, że jestem wydajniejszym pracownikiem, któremu można bardziej zaufać. Który jest efektywniejszy.
W.n.: Można więc powiedzieć, że dzięki pasji stał się pan człowiekiem normalnym.
R.Ś.: Na pewno bardziej teraz niż wcześniej spełniam kryteria normy. Niewątpliwie ta pasja aktywnie się do tego przyczyniła. To jest też niesamowity efekt pracy ludzi ze Świnoujścia. To są koledzy, koleżanki, lekarze, terapeuci. To jest też taki efekt zmiany poglądu ludzi na ten problem. Ta zmiana dokonuje się na naszych oczach. Cała przyjemność jest w obserwowaniu jak zmienia się podejście do nas innych osób, nie mających problemów z alkoholem. Z problemu etycznego staje się typowym problemem medycznym, z którym można sobie poradzić i radzi się coraz skuteczniej.
W.n.: Wspomniał pan, że także żona jest pana pasją.
R.Ś.: Żona była moją pasją od momentu, kiedy się poznaliśmy. Uważam, że trafiłem na najlepszą kobietę na jaka mogłem trafić. Było jednak tak, że o tym zapominałem. Z biegiem lat coraz bardziej sobie to uświadamiam.
W.n.: Jest pan także, po trosze muzykiem i poetą.
R.Ś.: Wcześniej byłem bardziej aktywnym, jeśli chodzi o działalność artystyczną. Jest to taka pasja poboczna. Odkąd pamiętam miałem skłonność do tego, żeby się angażować w różne przedsięwzięcia. Odkąd pamiętam, nie było takiej akademii w szkole, w której bym nie brał udziału. Później była to grupa teatralna w Zamościu. Była to grupa bardziej profesjonalna przygotowująca do szkoły artystycznej. W okresie pracy w wojsku miałem mniej czasu na tego typu zajęcia. Uaktywniłem się w 2000 r. Była to na początku praca w chórze „Barka”, klub literacki. Mieliśmy też w stowarzyszeniu swoją grupę muzyczno-wokalną, z którą jeździliśmy na przeglądy, na festiwale – szczególnie abstynenckie. Występowaliśmy na różnych imprezach miejskich. Teraz ta dziedzina artystyczna jest bardziej uśpiona.
W.n.: Czy to co pan robi jest gwarancją na wytrwanie?
R.Ś.: Ja sobie gwarancji nie daję. To, co jest teraz, jest wynikiem terapii. Trzeba się pilnować na każdym kroku. To nie jest kwestia przetrwania, tylko kwestia wyboru. Zostałem zaopatrzony w takie narzędzia, w takie opcje, które powodują, że nie sprawia mi to kłopotu i o tym nie myślę.
© Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i wykorzystywanie materiałów bez zgody redakcji zabronione.
www.wyspiarzniebieski.pl